Chwila chwały - Monaco.


Poniższa relacja została spisana po upływie 4,5 roku. Minęło wiele czasu, zatem możecie odnaleźć w niej pewnie nieścisłości, Wszystkich (szczególnie pozostałych uczestników wyjazdu), którzy chcieliby coś sprostować, dodać lub uściślić prosimy o kontakt.

Kraków marzec 2001

Niedzielny, pochmurny poranek - 22 września 1996. Organizacja typowo "hutnicza" - zbieramy się przez kilka godzin, przychodzą i odchodzą "oglądacze". Dopiero wczesnym popołudniem zaczynamy kombinować transport. Początkowo pakują nas do dwóch VW Transporterów, okazuje się jednak że brakuje 1 osoby aby właścicielowi firmy się to opłaciło. W końcu trzynaścioro lekko poddenenerwowanych kibiców zostaje wtłoczonych do Forda, który wygląda jakby miał jechać na złomowisko a nie do Monaco. Dostajemy dwóch przygłupich kierowców, nieumiejących ani słowa w żadnym innym języku poza dialektem podkrakowskich kloszardów i ruszamy w stronę południowej granicy. Przez Czechy przejeżdżamy przy wtórze brzęczących butelek ze złocistym płynem, lecz zdziwią się starzy wyjazdowicze - nie było chlania na maxa, rzygania, etc. - pełna kultura. Następnego dnia - 23 września docieramy do granicy czesko - austriackiej w Drasenhofen. Jesteśmy przygotowani na ostre trzepanie tyłków, jednak "kasztany" dają nam spokój, są zajęci grzebaniem w słoiczkach z kremem, rozwalaniem kosmetyczek i dogłębną analizą brudnej bielizny pary podróżującej autem na wiedeńskich numerach.
Pierwsze oznaki zmęczenia - na jednym z tylnych siedzeń okazuje się, że 180 cm. wzrostu to zdecydowanie zbyt wiele, kolana pod brodą, głowa na suficie... nie doceniają swoich wygodnych miejsc Ł. i J. - heh a to właśnie oni (a niscy nie są) odbędą podróż powrotną na tym miejscu. Warto wspomnieć, że siedzący przy bocznych drzwiach W. jest zmuszony podróżować w swetrze i kurtce, gdyż wielkie szpary "zapewniają" stały dopływ zimnego powietrza.

Przez Austrię droga mija bezbarwnie: jedziemy autostradami zdala od miast i siedlisk ludzkich. Dojeżdżamy do Alp. Zaczyna się malowniczy krajobraz - tunele wydrążone w skałach, ośnieżone szczyty - to robi wrażnie.Razem z Carabinierii... Granica austriacko-włoska. Tutaj zaczynają się problemy. Sporo czasu mija zanim celnicy (przekonywani wdziękiem Kibica J., oraz jej płynnym angielskim, a także ponaglani naszym głośnym dopingiem) uwierzyli iż nie wybieramy się pracować na czarno, tylko kibicować naszej ukochanej drużynie. Wkrótce po przekroczeniu granicy decydujemy się na postój na górskim parkingu. Wystarcza krótki (migowy) dialog z Włoskimi "karrabinieri" i robimy sobie z nimi fotki. Podczas jednej z kolejnych przerw w podróży W. zawiązuje (buehuehue) sztamę z kibicami Viacenzy (która właśnie lideruje w Serie A) - następuje wymiana szalików. Wywołuje to protest części "wycieczki" - pada komentarz że na takie gesty będzie jeszcze czas po meczu. Jeszcze jedna anegdota związana z W. - trochę się on zamotał i zagadnął jednego autochtona (oczywiście po polsku) "Gdzie tu jest kantor ?" śmiechu było co niemiara bo łoch wywalił oczy na wierzch i zaniemówił. No cóż - każdemu mogło się zdarzyć - podobnie jak dwukrotne wdepnięcie W. w gówno, które jednak szczęścia nie przyniosło.

Ekipa w Księstwie Monaco... Późnym wieczorem przejeżdżamy z rozdziawionymi pyskami przez Neapol aby dotrzeć do Nicei gdzie zamierzamy spędzić noc. Nicea. Parkujemy w jakimś zaułku i ruszamy w stronę morza. Mijamy kolejne grupki Murzynów uzbrojonych w olbrzymie magnetofony i kiwających się w rytm Hip-Hopowych kawałków. Czasem zdarzy się niemiłe spojrzenie, ale wobec zwartej grupy w jakiej poruszamy się po mieście nie padają żadne zaczepki. Na plaży spędzamy większośc nocy. Niektórzy się kąpią, jest ciepło - około 24 st. Celsjusza. Nad ranem wracamy do samochodu. Miłe wydarzenie - M. niesie mokre majtasy w rękach, w pewnym momencie wdaje się w rozmowę z zaćpaną kokainą laską. No i bielizna zostaje we Francji. Ubaw na maxa.

Ultras na zakupach... Ciekawe wydarzenie ma miejsce rano - nasz bus stoi zaparkowany przy drzwiach do salonu fryzjerskiego. Ktoś z naszych, zupełnie przypadkowo pstryka petem, który wpada wprost pod nogi fryzjerki. Ta zaczyna darcie ryja i dzwoni po pały. Wynosimy się stamtąd. Po zakupieniu paru rzeczy do jedzenia jedziemy do MONACO !!!

Wszyscy jesteśmy tu pierwszy raz, ale zgodnym chórem krzyczymy: "zostajemy tu na zawsze!". Lazurowe morze, piękne skałki, rezydencje z basenami, restauracje, 27 stopni ciepła i lekki wiaterek od morza. Raj na ziemi. Podjeżdżamy pod stadion ( o nim parę słow później ), gdzie spotykamy konsula honorowego (?) RP, który załatwia nam tańsze bilety i przestrzega przed jakimikolwiek dymami J. Do meczu pozostało jeszcze kilka godzin, zwiedzamy lokalne atrakcje - kasyna, pałac, etc. Przed stadionem... W centrum handlowym opadają szczęki ... piłkarzom Hutnika, którzy nie spodziewali się nas tutaj ujrzeć. Robimy sobie z nimi fotki i ruszamy dalej. Co ciekawe napotykamy pojedyńczych kibiców Monaco (szaliki), jednak ich wiek nie przekracza 16 lat, a zachowanie jest zdecydowanie przyjazne. Heh, mamy wrażenie że ludzie traktują nas tu jak egzotyczną ciekawostkę. Poza tym zaskakuje nas obecność innych kibiców, którzy przybyli dopingować naszą drużynę - była to kilkuosobowa grupa z Brzeska, profesjonalnie wyposażona w bębny, koszulki i szale w barwach Reprezentacji. Po dwugodzinnym pobycie na wspaniałej piaszczystej plaży udajemy się na stadion. Oczywiście bywalcy polskich "aren futbolowych" muszą mocno wytężyć wyobraźnię, aby ogarnąć to co zobaczyliśmy. To nie stadion - to KOLOS! Nie chodzi tu o wielkość (bo duży nie jest), ale o zabudowę. Całą przestrzeń pod trybunami (krytymi - a jakże!) zajmują - zaplecza sportowe, biura, stoiska z pamiątkami, fast-foody, etc. Tak przywitano nas na stadione Księcia Louisa II... Przechodzimy dwukrotną rewizję i... schodami ruchomymi zostajemy przetransportowani na właściwy sektor. Okazuje się, że koło nas zasiedli VIP-owie Hutnika w durnych czapeczkach + liczne grono sponsorów. Oczywiście wypięliśmy na nich dupska - podobnie jak oni wcześniej na propozycję zorganiaowania wyjazdu do Monaco. Na "polskim sektorze" zasiada także grupa młodzieży z... Wrocławia, jednak zastrzegają oni, że z WKSem nie mają nic wspólnego. Z resztą to typowi piknikowcy. Szacujemy, że w sumie na stadionie AS Monaco stawiło się około setki Polaków (nie licząc oczywiście piłkarzy, heh). Przebieg i dramaturgię meczu zna każdy. Dosyć wspomnieć, że gdy Fabien Barthez poza polem karnym zaatakował korkami twarz Moussa Yahaya - z naszych ust pociekła piana.

Nasz sektor... Nasz sektor jeszcze raz...













Gdyby mecz był rozgrywany w Krakowie, pewnie w tym momencie sędzia odgwizdałby koniec z powodu wtargnięcia na murawę "łowców arbitrów"... W każdym razie po przegranym meczu M. nie wstydzi się swoich łez. Cała ekipa w grobowym nastroju udaje się do samochodu. Podróż powrotna mija nam smutno, nawet przypałowi kierowcy (przez których o mało nie okrążyliśmy całych Włoch) nie wywołują uśmiechu na naszych twarzach. W Czechach miły akcent - podjeżdżamy na stację benzynową i parkujemy dokładnie naprzeciwko ukraińskiej furgonetki z czterema Iwanami w środku. Powoli wysypujemy się na zewnątrz ( a większośc z nas nie goliła się od trzech dni)... Ukraińcy chyba myśleli że chcemy z nimi "porozmawiać" bo nie wytzrymali napięcia i gdy ósma osoba wysiadła z naszego busa wskoczyli do wozu i z piskami odjechali w siną dal. Przejeżdżając przez Ołomuniec nie omieszkaliśmy napisami wypomnieć kibicom tutejszej Sigmy ich porażki w poprzedniej rundzie PUEFA. Gdy zbliżamy się do granicy czesko-polskiej psuje się skrzynia biegów, po 2-3 godzinach kierowcy naprawiają usterkę i to by było na tyle emocji. W Krakowie jeseśmy w czwartek około 6.00 rano. Wita nas tutaj prawdziwie jesienna pogoda.

Podsumowanie będzie krótkie (10/10) - na ten wyjazd czekaliśmy całe nasze kibicowskie życie.

W drodze powrotnej...



WYLOT - ZNACZY KONIEC.


25.06.1997
Hutnik : Ruch Chorzów 3:5 (2:1)

Bramki: 1:0 Adamczyk (10' - wolny), 1:1 Bąk (40'), 2:1 Romuzga (44'), 2:2 Mizia (62' - k), 2:3 Bąk (68'), 3:3 Stolarz (72'), 3:4 Bizacki (75'), 3:5 Dżikia (81').

Hutnik: Szypowski - Kaliszan, Prokop, Duda, Wawrów - Romuzga (Domarski), Hajduk (Ozimek), Jamróz - Stolarz, Ide (Fudali), Adamczyk.

Sędziował Krzysztof Wylot (Warszawa)
Widzów: ok. 3500

Była ciepła, pogodna sobota, nic nie zapowiadało że stanie się ona najczarniejszym dniem nowohuckiego klubu. Przed meczem z Ruchem wiadomo było iż nie będzie w nim kunktatorstwa, układów, czy nadsłuchiwania wieści z innych stadionów. Tylko zwycięstwo było szansą na pozostanie w szeregach ekstraklasy. Porażka praktycznie oznaczała "wylot" z I ligi. Niestety dla Hutnika mecz ten sędziował arbiter o takim właśnie nazwisku - Krzysztof Wylot z Warszawy. Czy to przez zmęczenie, brak dokładności a może z innych (pozaboiskowych) powodów sędzia Wylot wielokrotnie mylił się na korzyść chorzowian.

Spotkanie było niezwykle interesujące, dynamiczne i pełne dramaturgii. Obydwie jedenastki pokazały hart ducha i pełne zaangażowanie. Jak pisały później gazety "tylko arbiter z całą pewnością nie dorósł do ich poziomu". Gdy nadeszła 62 minuta Krzysztof Bizacki nie mając szans dojść do zbyt dalekiej piłki w teatralny sposób padł na murawę w pobliżu interweniujących Siergieja Szypowskiego i Arkadiusza Kaliszana. Sędzia nie miał żadnych wątpliwości ( po meczu mówił iż słyszał trzask będący wynikiem trafienia w nogi zawodnika Ruchu) i bez namysłu wskazał punkt odległy o 11 metrów od hutniczej bramki. Zdaniem kibiców oraz postronnych obserwatorów meczu nie było najmniejszych podstaw do zakwalifikowania tej sytuacji na niekorzyść Hutnika. Szypowski bowiem znajdował się w odległości kilku metrów od napastnika, zaś Kaliszan wykonał prawidłowy wślizg.

Był to przełomowy moment spotkania gdyż Mizia bez problemu wykorzystał sędziowski prezent. Gol ten podciął skrzydła Hutnikom. Po stracie kolejnej bramki 6 minut póLniej poderwali się oni jeszcze do desperackiego ataku, wyrównali nawet po zaskakującym strzale Michała Stolarza, ale końcówka należała do chorzowian. Najpierw Bizacki po indywidualnym rajdzie przez pół boiska trafił obok interweniującego Szypowskiego a dokończył Mamia Dżikia po akcji Bąka. Po tej bramce Hutnik był w stanie kompletnej rozsypki i nie stanowił żadnego zagrożenia dla gości. Sporo dyskusji wywołały również zmiany jakich dokonał trener - Władysław Łach. Zbyt szybko uwierzył on w korzystny rezultat i zdjął fenomenalnie grającego Ide oraz aktywnego Krzysztofa Hajduka, zastępując ich Fudalim i Ozimkiem.

Wypowiedź sędziego Wylota dotycząca kontrowersyjnego karnego:
Według moje oceny - w tej konkretnej sytuacji - w zetknięciu z bramkarzem Hutnika (sic!) zawodnik Ruchu Chorzów, nawet nie wiem który został przez niego podcięty nogami. Widziałem dobrze to podcięcie - wejscie bramkarza w nogi przeciwnika i słyszałem nawet odgłos twardego starcia. Moim zdaniem faul był ewidentny.

Siergiej Szypowski:
Bizacki został zablokowany przez Kaliszana, a ja rzucając się zgarnąłem piłkę. Kiedy ją łapałem piłkarz Ruchu był jeszcze jakiś metr - dwa ode mnie. Z rozpędu zrobił jeszcze 2-3 kroki i fiknął efektownego kozła przez trzymana przeze mnie futbolówkę. Był to ewidentny błąd sędziego - ba, chwilę wcześniej arbiter linowy sygnalizował "spalonego" Bizackiego.





REKORDOWA WYGRANA.


20.05.1992 (środa).
Hutnik : Pegrotour Dębica 6 : 0

Bramki: Waligóra 3 (47'k, 58, 62'k), Sermak (13'), Walankiewicz (67') Kasperczyk (71').

Hutnik: Tyrpa - Walankiewicz, Wesołowski - Węgrzyn, KoŸmiński (Romuzga) - Popczyński (Zięba), Bukalski, Sermak, Kraczkiewicz, Waligóra, Kasperczyk

Widzów: ok. 2000

Ten mecz zapisał się w pamięci kibiców dzięki kilku faktom. Po pierwsze było to najwyższe zwycięstwo hutniczej drużyny w ekstraklasie, po drugie dlatego że rzadko się zdarza aby arbiter nie uznał dwóch strzelonych bramek ...
Pozytywnym bohaterem spotkania był niezawodny Mirek Waligóra, który zdobył trzy bramki : dwie z rzutów karnych (za każdym razem strzelając potężnie w ... środek bramki strzeżonej przez Szymaszka) a jedną z rzutu wolnego (z 20 metrów w samo okienko).
Na wyróżnienie zasłużył także Robert Kasperczyk - wypracował wiele dogodnych sytuacji, wykorzystał jedną z nich, zarobił także jednego karnego.
Pierwsza połowa meczu nie zapowiadała tak wysokiego wyniku. Hutnicy grali w niej nerwowo, zmarnowali kilka dogodnych sytuacji. Inna sprawa że oprócz gola Andrzeja Sermaka piłka dwa razy lądowała w siatce, jednak sędzia Mikołajewski z Płocka nie uznał ich dwukrotnie dopatrując się pozycji spalonej (za drugim razem po konsultacji z liniowym). Decyzje te wywołały spore protesty na trybunach, podobnie jak niezauważenie faulu Kołokowa na Popczyńskim. Późniejsze ostre strzelanie Hutników sprawiły że mało kogo interesowała słaba forma sędziego.